niedziela, 26 lipca 2015

1 Rozdział 'Zagadka Proroka Codziennego i Smocze Wyzwanie'

          Deszcz ciągle padał wypełniając dormitorium miarowym stukotem kropli w okna. James za nic w świecie nie mógł zasnąć, wiercił się na wszystkie strony i gdy już nie mógł wytrzymać sam ze sobą, usiadł w końcu na łóżku i sięgnął po okulary. Gdy złapał jako taką ostrość, a zbyt wielka przy tych ciemnościach raczej nie była, wstał i starając się stopami znaleźć ścieżkę pomiędzy porozwalanymi, może do połowy rozpakowanymi kuframi, zaczął iść do drzwi. Po drodze włożył jakieś spodnie, nie były one raczej jego, zgarnął różdżkę i wyciągnął ze swojego kufra pelerynę niewidkę. Przed wyjściem zrobił jeszcze tylko jedną rzecz. Odwrócił się trzymając już dłoń na klamce.
          -Syriusz? –wyszeptał zachrypniętym głosem głośniej niż by chciał. Nastawiając uszu poczekał chwilę ale odpowiedziało mu tylko chrapanie Petera. Nacisnął więc klamkę i przyświecając sobie zaklęciem lumos zaczął swój obchód Hogwartu.
          Po całych wakacjach w Dolinie Godryka cieszył się jak dziecko mogąc znowu patrolować mury zamku. Wydawałoby się, że zna tu każdy zakamarek, ale świadomość że za każdym rogiem może na kogoś trafić i sam fakt, że wałęsanie się po Hogwarcie w nocy było surowo zabronione sprawiały, że nigdy mu się to nie nudziło.
          Chodziły pogłoski, że w Hogwarcie nie tylko schody były zaczarowane i prowadziły do różnych miejsc, ale cały zamek żyje własnym życiem i raz na jakiś czas zamienia pomieszczenia miejscami, a korytarze zakręca tak, że nawet Dumbledore mógłby się w nich zgubić. Potter był oczywiście święcie przekonany, że zna zamek lepiej od samego dyrektora i ciągle żywił nadzieje, że powyższa plotka jest prawdą, a którejś nocy właśnie on jako pierwszy zbada nowe oblicze Hogwartu.
            Z tą myślą w głowie kluczył korytarzami aż nogi zaprowadziły go na parter. Miał już udać się do Wielkiej Sali, ale światło w pokoju nauczycielskim sprawiło, że szybko zmienił cel podróży. Jakaś niewidzialna siła ciągnęła go w tamtą stronę jak ćmę do żarówki. Ponieważ postępowanie zdrowo rozsądkowe nie było jego najmocniejszą stroną, nie minęła chwila a był już pod drzwiami. Były one na tyle uchylone, że James mógłby bez problemu wsunąć się do środka, ale spojrzenie Dumbledore’a sprawiło, że zatrzymał się wyprężając się jak struna dosłownie cal przed progiem. Czujne oczy dyrektora zdawało się, że są skierowane wprost na Pottera. Czyżby usłyszał jak idzie? Może to właśnie na niego czekał? Chciał go ukarać za kradzież tęczowego tytoniu? Jamesowi nie raz zdawało się, że Albus Dumbledore widzi nawet przez ściany, więc co tam dla niego peleryna niewidka…
          Dyrektor jednak zamrugał i podrapał się po brodzie wyraźnie zmęczony, a może i zaniepokojony.
          -Czy nie powinniśmy czegoś zrobić? –w pomieszczeniu znajdowała się druga postać którą Potter zobaczył dopiero w chwili, gdy wynurzyła się zza drzwi i usiadła naprzeciwko Dumbledore’a. Była to Minerwa McGonagall, tak samo jak Albus ubrana była w pidżamę i normalnie James pewnie parsknąłby śmiechem, ale ton profesor i mina dyrektora sprawiły, że sam odczuwał jakiegoś rodzaju niepokój. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że z napięcia nawet przestał oddychać.
          -Wymordował całą rodzinę! Całą! Wszyscy byli czystej krwi! Czystej krwi, Albusie! –McGonagall prawie krzyczała szeptem.
          Dumbledore przejechał dłonią po gazecie która leżała na stole na wprost przed nim. Był to jutrzejszy numer Proroka Codziennego z wielkim tytułem ‘Sami Wiecie Kto znowu zabił’.
          -Chciał ich po swojej stronie… To silny magiczny ród… Nie przystali na jego propozycję –głos dyrektora był ciężki i zbolały.
          -Był… To był silny ród. Urządził sobie krwawą rzeź. Już nikt nie jest bezpieczny, nawet czarodzieje czystej krwi, tak jakby do tej pory nie było wystarczająco źle… Sytuacja się pogarsza, Albusie, z dnia na dzień jest coraz gorzej. Jeżeli ktoś go nie powstrzyma…
          -PHYYY!!! –James podskoczył aż serce uderzyło mu do gardła i o mało się nim nie zakrztusił. Jakiś mały kot wyraźnie niezadowolony z jego obecności wyłonił się z mroków Hogwartu i zaczął prychać na Pottera.
          Rogacz natychmiast odwrócił się na pięcie i przeklinając ten niewydarzony pchli worek zaczął spylać na palcach w stronę swojego dormitorium. Znikając za rogiem rzucił tylko okiem w stronę pokoju nauczycielskiego mając nadzieję, że to futro nie zdradził jego obecności. Bezczelne kocisko oblizywała sobie łapy siedząc wygodnie w ramionach pani profesor która właśnie wchodziła z powrotem do oświetlonego pomieszczenia.
          -Pani Noriss, co pani tu robi? –dało się jeszcze usłyszeć nim drzwi zamknęły się za McGonagall.
James odetchnął i chociaż kusiło go by wrócić i dowiedzieć się więcej, skierował się do swojego łóżka.
* * *
          Niestety fakt, że od samego rana padał deszcz nie sprawił, że pierwsza lekcja z opieki nad magicznymi stworzeniami się nie odbyła. Na błoniach stał już wysoki, krzywy namiot do którego szybkim krokiem przez ulewę biegli uczniowie piątego roku.
          -…A śniło mi się, że Dumbledore patrzył na mnie właśnie tym samym spojrzeniem co w pokoju nauczycielskim, tyle że nie miał na sobie pidżamy więc wyglądał jeszcze bardziej przerażająco i powiedział mi tak ‘James, musisz ukryć Harrego!’ –Potter usnął dopiero nad ranem i przypominał teraz bardziej zombie niż samego siebie –I jakiego niby Harrego? Przecież nie znam żadnego Harrego!
          -Jakbyś tego nie zauważył to śniło ci się to, głupolu –Syriusz właśnie dopinał kurtkę pod samą szyję.
          -Skąd mi się to wzięło? Zresztą… Jak można się nazywać Harry? Straszne imię…
          -A mi tam się podoba –
nagle między chłopakami pojawiła się Lily osłaniając ich wielką czerwoną parasolką –Harry, bardzo ładne.
          -To pewnie przez podwójne ‘r’ –James kichnął –Jak u mnie w nazwisku podwójne ‘t’ –potargał sobie włosy próbując wskrzesić w sobie trochę życia.
          -Och Potter, ty jakbyś chciał to znalazłbyś nawet podobieństwo między kupą i kwiatkiem…
          -To akurat nic trudnego. Biorąc pod uwagę… -
zaczął marszcząc brwi w skupieniu.
          -Lily, czy przyszedł do ciebie z poranną pocztą Prorok Codzienny? -wtrącił Luniak nie zwracając uwagi na wywody Potter’a. Pamiętał, że w zeszłym roku Ruda dostawała gazetę codziennie dzięki prenumeracie zapewnionej przez Koło Biblioteczne.
          -Nie… Dziś jeszcze nikt nie dostał, pytałam, muszą mieć jakieś opóźnienie –odparła nagle zatroskana tą sprawą. James przymknął się nagle wracając do rzeczywistości. Rodzina czystej krwi została zamordowana, o kogo mogło chodzić? Zapanowało trochę niezręczne milczenie.
          -O czymś nie wiem? –spytała Lily widząc zmarszczone miny chłopaków –Co ma do tego Prorok Codzienny, znowu coś zmajstrowaliście? –oskarżycielskie spojrzenie skierowało się w stronę Jamesa i Syriusza.
          -Tym razem to nie my, przekonasz się jak przylecą sowy –Black wydawał się urażony podejrzeniami, szczególnie że tak naprawdę chodziło o Voldemorta, James opowiedział chłopakom swoją przygodę z samego rana.
          Namiot do którego właśnie wchodzili z zewnątrz wyglądał na tyle tragicznie, że pewnie żaden mugol nie odważyłby się wejść do środka. Wypalony i podarty materiał był niedbale pozszywany grubymi, czarnymi nićmi a całość była tak krzywo ustawiona, że byle podmuch wiatru sprawiał chwianie się konstrukcji na wszystkie strony. Był wysoki, ale podstawę miał nie większą niż biurko w gabinecie Dumbledore’a. Mogłoby się wydawać, że zmieści się do niego maksymalnie sześć, może siedem osób ściśniętych jak sardynki w puszcze. Prawda była jednak taka, że był to magiczny namiot, a to co magiczne nigdy nie było takie jakie wyglądało.
          W środku sprawy miały się zgoła inaczej. Wchodzącym ukazała się ogromna przestrzeń mogąca pomieścić spokojnie nie tylko jeden rocznik, ale co najmniej dwa, a może nawet i trzy. Ściany namiotu nie wyglądały już tak tragicznie jak na zewnątrz, stały stabilnie a przede wszystkim chroniły od wiatru i deszczu. Temperatura była co najmniej dziesięć stopni wyższa, więc wszyscy najpierw zaczęli ściągać kurtki i przemoczone części ubrań.
          -Spójrz, Smarkeus –Black szeptał Potterowi na ucho mając na uwadze fakt, że obok jest Lily, wyjątkowo wrażliwa na docinki kierowane w stronę wspomnianego ślizgona –Pewnie myśli, że przez deszcz nikt nie zauważy jego tłustych kłaków –zachichotał odwieszając swoja kurtkę.
          -Dziękujmy za ten dar z niebios, to pewnie jego pierwszy prysznic od dawien dawna –odparł James.
          Silvanus Kettleburn, nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami, stał z założonymi dumnie rękoma i obserwował gromadzących się uczniów. Kilka lat temu stracił połowę nogi, historie jak to się stało były na tyle różne i barwne, że pewnie żadna z nich nie była prawdziwa, a co się właściwie stało wiedział jedynie sam profesor, no i pewnie wszechwiedzący Dumbledore. Jedni mówili, że pożarł mu ją smok, inni że dziabnął go wilkołak i Kettleburn sam ją sobie odciął by uniknąć zarażenia, jeszcze inni że oblazły mu ją zmutowane pufki argentyńskie, a gdy je ściągnął zostały mu same kości. Sam Silvanus również za każdym razem udzielał innej, zwykle coraz bardziej krwawej, odpowiedzi. Nie przejmował się brakiem kończyny, właściwie to niczym się nie przejmował. Niejednokrotnie w czasie zajęć pakował siebie, czy też jakiegoś ucznia do skrzydła szpitalnego. Zawieszany był już ze trzydzieści razy, ale nie zmieniło to jego upodobań do najgroźniejszych zwierząt i ryzyka.
          Dziś profesor stał wyjątkowo krzywo a wszystko przez protezę która w co najmniej jednej trzeciej długości była spalona a reszta na tyle zwęglona, że przy każdym kroku zostawiała czarny ślad.
          -Witam piąty rocznik! –huknął stukając swoją drewnianą nogą w podest na którym stał –Uwielbiam ten semestr! –cieszyła mu się cała twarz –Domyślacie się dlaczego?
          -Ponieważ w tym semestrze będziemy zajmować się głównie smokami? –odparł natychmiast jeden z krukonów.
          -Tak! Właśnie tak! –profesor klasnął w dłonie, kochał smoki –A więc od tej pory jesteście moim ulubionym rocznikiem! –zaśmiał się jakby był to świetny żart.
          -No, a teraz na poważnie. Czym są smoki zapewne wiecie –chrząknął –Całe wakacje spędziłem w rezerwacie w Rumunii. Z ciężkim sercem musiałem stamtąd wyjechać, ale czego bym nie zrobił dla moich kochanych uczniaków –uśmiechnął się pokazując rząd białych zębów z jednym złamanym na przedzie –Załatwiłem dla was coś tak świetnego, że popękacie z radości! Pod koniec semestru piątka uczniów których osobiście wybiorę wyjedzie na tydzień do rezerwatu!!! –podniecone westchnienia i pomruki opanowały namiot, ale i tak chyba najbardziej przeżywał to profesor Kettleburn.
          -Liczę na wasze zaangażowanie w zajęciach! Aby znaleźć się wśród szczęśliwców trzeba będzie wyróżniać się wiedzą na temat smoków, nie tylko na końcowym teście, ale także w trakcje zajęć. Pod uwagę wezmę także prace domowe –pomruk zniechęcenia przeszedł wśród uczniów jak meksykańska fala –I ogólne zafascynowanie smokami, którymi już niejednokrotnie wykazał się chociażby pan Potter –James uśmiechnął się szelmowsko wypinając dumnie pierś do przodu.
          -Głupi ma zawsze szczęście Łapa prychnął dźgając Rogacza łokciem w żebra.
          -Możecie być pewni, że jeszcze nie jedno wymyślę by rywalizacja była bardziej zaciekła –dodał profesor wyczuwając świetne wyniki z nauczania w tym roku.
          -Na początek, ile mamy smoczych ras?
          -Dwanaście! –
wybuchnęła Lily nim profesor dokończył pytania a wraz z nią połowa zgromadzonych piatoroczniaków. Zapowiadała się zacięta walka.
          -Świetnie! Jakie to rasy? –harmider jaki zapanował był większy niż na trybunach podczas meczów Quidditcha. Książki poszły w ruch, kartki szeleściły zaciekle, wszyscy wywoływali nazwy, przekrzykiwali się nawzajem i przepychali unosząc ręce do góry. Na zielonej tablicy stojącej metr za profesorem biała kreda zapisywała kolejno posłyszane nazwy ras czystej krwi smoków.
          W pewnym momencie Kettleburn machnął krótko różdżką a wszystkie książki zamknęły się z trzaskiem. Pośród uczniów zapanowała głucha cisza. Wystarszone oczy skierowały się na dumnego z siebie sora Silvanusa, ten jednak czekał aż zapędzona kreda przestanie zapisywać nazwy na tablicy. W końcu odchrząknął, zerknął za siebię i rzekł.
          -Mamy jedenaście gatunków, jak brzmi ostatni?
          Syriusz spróbował otworzyć podręcznik. Okładki były zaciśnięte na amen.
          -Rogogon Węgierski –padło nim Potter zdążył przeczytać zawartość tablicy by wyłapać brakującą nazwę.
          -Tak, Rogogon Węgierski –odparł profesor –Plus dla pana, panie Snape.
          Biała kreda zanotowała ostatnią nazwę. James zacisnął zęby z wściekłości. Smark nigdy nie był najlepszy z ONMS-u, nie interesował się zwierzętami, ba, wręcz nimi gardził, bardziej zależało mu na składnikach do eliksirów jakie można było z nich pozyskać. Skąd niby nagle to zainteresowanie smokami?
          -Ktoś uprasza się o łomot –wysyczał Rogacz tak aby słyszał go tylko Łapa.
          -Znakomicie, mamy wszystkie rasy –profesor uśmiechnął się. Z tablicy, a dokładnie z nazw na niej wypisanych zaczęły wylatywać miniaturowe smoczki, każdego rodzaju po co najmniej dwadzieścia. Rozleciały się po całym namiocie, skrzeczały, bo ciężko było to nazwać rykiem, i ziały ogniem który był tak samo prawdziwy jak one, czyli wcale –O każdej porze dnia i nocy będziecie potrafili wymienić każdy szczegół dotyczący wszystkich gatunków smoków, a także krzyżówek jakie mogą między nimi powstać –w tej chwili smoki zaczęły zderzać się ze sobą po czym z dwójki gadów powstawał jeden stanowiący ich mieszańca –Wielkość smoka, jaj, kolor łusek, oczu, długość życia, nawyki, pokarm, cechy szczególne, terytorium jakiego potrzebują, wszystko, dosłownie wszystko co dotyczy każdego gatunku! Zrozumiane? No nie róbcie takich przerażonych min, tego wcale nie jest dużo –wyszczerzył się a jeden ze smoków zionął mu ogniem w ucho. Płomienie wyleciały mu drugim uchem i nosem.
          -A cóż to za zamieszanie? –zacmokał podpierając się pod boki gdy do namiotu wpadło kilka sów z najnowszym wydaniem Proroka Codziennego. Jeden egzemplarz spadł przed Lily. Huncwoci otoczyli ją ciasnym kręgiem wciskając zaciekawione głowy jedna przed drugą.
          -Co? Co to ma być? –żachnął się James nie dowierzając temu co widzi. Tytuł na pierwszej stronie nie brzmiał ‘Sami Wiecie Kto znowu zabił’ lecz ‘Tragiczna śmierć rodziny Lamora’.
‘Wczoraj późnym wieczorem w pożarze zginął pan Locke Lamora, wraz z żoną Sabethą, oraz braćmi Jeanem i Scottem –czytał dalej James –Cała rodzina przebywała właśnie w swojej rodowej posiadłości w Dolinie Godryka, gdy zaskoczył ich nagły pożar. Niestety nikomu nie udało się opuścić budynku na czas. Jesteśmy zszokowani utratą tak zacnych czarodziejów (…)’
* * *
          -Może okazało się, że Sami Wiecie Kto wcale ich nie zamordował –Lily wolała wierzyć w taką wersję wydarzeń, zresztą, każdy wolał.
          Siedzieli w dormitorium dosuszając się przed kominkiem po powrocie z pierwszej lekcji. James wtajemniczył w swoją nocną przygodę Lily i Dorcas. Wszyscy mieli niezbyt ciekawe miny i chociaż wiadomość o śmierci rodziny Lamora była wystarczająco tragiczna, to na pewno nie wprowadziła tak żałobnej atmosfery do Hogwartu jak świadomość, że stał za tym Voldemort.
          -On nie zabijał czarodziejów czystej krwi –kontynuowała Lily której włosy wyjątkowo poskręcały się od wilgoci na zewnątrz.
          -Dumbledore powiedział, że chciał ich po swojej stronie, są… Byli silnym, magicznym rodem, ale mu odmówili.
          -Zbiera popleczników, likwiduje przeciwników –dodał Remus –Dlaczego Prorok Codzienny to zatuszował? Wszyscy powinni wiedzieć co się dzieje, Sami Wiecie Kto może przyjść po każdego, czarodzieje muszą być na to gotowi.
          -Boją się paniki, pewnie stoi za tym Ministerstwo Magii –Ruda zmarszczyła brwi –Myślą, że sami sobie z nim poradzą, ale po tym co wydarzyło się zeszłej nocy szczerze w to wątpię. Kiedy będzie można nazwać to co się dzieje wojną? –oczy błyszczały jej jakby miała się rozpłakać, zapadła cisza.
          -Ufam Dumbledore’owi. On będzie wiedział co robić –odezwała się w końcu Dorcas opierając brodę na kolanach i obejmując ciasno ramionami podkurczone nogi. Za oknem nie padał już deszcz, a szalała burza.

1 komentarz:

  1. Ciekawe opowiadanie. Błędów nie widziałam, więc się nie czepiam.:)
    No ale z chęcią poczytam coś więcej, bo zainteresowałaś mnie.

    Chociaż przyznam, że gdybyś zastosowała akapity, to o wiele przyjemniej by mi się czytało, bo czasami najzwyczajniej gubię się w tych rzędach wyrazów.

    No ale czekam na więcej i życzę miłego życia!
    ah i gdybyś wpadła na chwilę do mnie (także na Huncwotów)
    red-flour.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń